Ja "szczęśliwą" posiadaczką krzaka pomidorków koktajlowych stałam się wraz z nabyciem domku (była jesień, krzak obsypany owocami). Nie miałam czasu, żeby w ferworze przygotowań do przeprowadzki coś z nim (krzakiem) zrobić, tzn zabezpieczyć przed Młodym (miesięcy wtedy 20), tym bardziej, że Młodemu zrywanie i rozgniatanie pomidorków podobało sie bardzo (przynajmniej spokój był przez czas jakiś).
Potem, przed zimą, krzak został brutalnie wyeliminowany. Następnego roku doczekałam się. Pomidorki wyrastały zewsząd w promieniu 3 metrów od miejsca po krzaku. Pomiędzy krawężnikami, płotkami, na grządkach w szparkach, gdzie był sam piach zdawać by się mogło i ani ciut miejsca dla jakiejkolwiek roślinki.
Trochę wytrzebiliśmy, trochę zostawiliśmy, trochę przesadziliśmy.
Bez nawożenia,
bez opryskiwania i bez specjalnej troski, zagłuszyły nam kwiatki i trawę wkoło siebie i zaowocowały jak głupie. Nie dały sie zeżreć nawet ślimakom.
W tym roku właśnie walczę znowu, z wschodzącymi w najbardziej dziwacznych miejscach pomidorkami
. Tym razem mam zamiar eksperymentalnie zostawić tylko jedna jedniutką roślinkę w donicy.
Jakoś nie mogę uwierzyć, że pomidorki koktajlowe potrzebują jakiegoś nawożenia i opryskiwania
Aha, w zeszłym roku były pyszniutkie (te uratowane spod bucika Młodego
). A było ich naprawdę mnóstwo.