Nie mam chwilowo możliwości wstawiać zdjęć, więc będzie malowanie słowami.
Melony są dla mnie wciąż bardzo zagadkowe. Melby powinny były już dawno dojrzeć, a wyglądają jak zatrzymane w czasie. Pierwszy z owoców Zatta przebarwił się na żółto w jedną noc i natychmiast odlazł od ogonka, nie wytworzywszy swoich charakterystycznych liszajów na skórce. Był żółty i "goły", więc wiedziałam, że coś nie gra. W środku wściekle pomarańczowy, aromatyczny i bardzo słodki, zemdliło mnie po zjedzeniu połowy (ważył niecałe 900g), ale właśnie z lekkim posmakiem "czegoś", czego w nim być nie powinno. Miąższ bardzo miękki, jeszcze nie ciapa, jak przy nadmiernym podlewaniu, ale... To nie było "to". Dziś widzę, że drugi Zatta też nagle zżółkł, a jeszcze moim zdaniem nie powinien. Może to nagły atak upałów, może następstwa infekcji mączniakiem prawdziwym, a może inna klątwa.
Sweet America rzucił mnie na kolana. Owoce niewielkie, średnio 800g, ale wprost idealne. Gdy pierwszy odpadł od macierzy, to go potrzymałam jeden dzień na stole (aromat na całą kuchnię), jedną noc w lodówce i otworzyłam następnego dnia. Skórka z zewnątrz twarda, okazała się bardzo cienka, stosunkowo małe gniazdo nasienne, miąższ pomarańczowy, przepyszny, równomiernie słodki od środka po skórkę, bez dziwnych posmaków, i - tu zaskoczenie dla mnie - twardy, że można w kostkę kroić. Też nie udało mi się go zjeść w całości za jednym razem (renklody, arbuzy, borówki, poziomki - za dużo tego dobrego w sierpniu), ale sięgałam co jakiś czas po kolejny kawałek - niebo w gębie.
I pewnie będzie tak, że jak go w przyszłym roku najwięcej posadzę, to akurat wyjdzie o smaku mydła z błotem
Wingrul - a odpadł sam, ten ananas, czy musiałeś ciąć?